niedziela, 30 września 2012

... i jeszcze PART TWO

 


No i jeszcze część druga naszej wyprawy na południe. Tym razem zupełnie inne klimaty. Z nieokiełznanych Bieszczad prosto do spokojnej, ułożonej, przyjaznej i zdrowej (!) Rabki Zrój. Przyjechaliśmy tu dzięki uprzejmości naszej rodziny - Wujek pochodzi z tych okolic i wraz z Ciocią bardzo chcieli pokazać nam to urocze miasteczko.  Szczególnie ze względu na Albercika, który z radością korzystał ze wszystkich atrakcji przygotowanych przez miasto z myślą o małych ludzikach.




Jak wiadomo, Rabka jest od setek lat miejscowością uzdrowiskową, a jej zdrowe powietrze i solanki w szczególności dobrze wpływają na drogi oddechowe dzieci. Ma niesamowicie ciekawą historię i gdyby nie wojna, to miejsce to byłoby pewno uzdrowiskiem na miarę światową. Niestety uciekające wojska niemieckie wywiozły z tutejszych szpitali i sanatoriów większość cennego sprzętu i, co gorsza zniszczyły doszczętnie najpiękniejsze budynki.
 
Dzisiaj oczywiście jest tu nadal wiele pięknych miejsc w leniwym rabczańskim klimacie - na każdym kroku kafejki, parczki, alejki, fontanny, ławeczki ... jest nawet niewielka tężnia solankowa. Najpiękniejszym jednak miejscem w Rabce jest Park Zdrojowy, który od kilku lat przechodzi cudowną metamorfozę i wygląda przepieknie. Mieszkaliśmy przy samym parku w bardzo przyjemnym pensjonacie o nazwie Parkowy Dworek - świetna lokalizacja (chyba najlepsza w Rabce) i bardzo przystępne ceny! Polecam.




Najlepiej jednak w Rabce mają dzieci, ponieważ to właśnie dla nich tworzy się tu liczne place zabaw. Są one ogromne, kolorowe, bezpieczne i przepiękne - dodatkowo nadal działa założony tu po wojnie dziecięcy Teatr Lalek "Rabcio" , w którym udało nam się zobaczyć świetną sztukę o myciu zębów! Super.
 
Nie można też przegapić podświetlanej kolorowymi lampkami fontanny ze słoniami - ulubione miejsce fotografowania dzieci. A w Kawiarni Zdrojowej można zjeść pyszny domowy obiad w przystępnej cenie i napić się smacznej kawy. Obsługa jest przemiła.




Ze starego rabczańskiego dworca można pojechać wygodnym pociągiem do Krakowa, Żywca czy Zakopanego - tak więc jest to świetne miejsce na "wypady". Udało nam się skoczyć do Zakopca i pokazać Albercikowi kolejkę linową oraz Gubałówkę - na której jest wielki plac zabaw i całkiem dobre szaszłyki z baraniny. W Zakopanem - jak to w Zakopanem - drogo i tłumy wszędzie, ale zaopatrzyliśmy się w super wełniane kubraczki i kapcie jak porządni turyści z morkradeł kaszubskich.





W drodze z Rabki do domu planowaliśmy wpaść na kawę do bardzo serdecznych znajomych mieszkających obok Wieliczki. No ... i ... zostaliśmy na prawie dwa dni! To jest dopiero serdeczność! Gabriela i Bogdan tak wspaniale nas przyjmowali, że chętnie zostalibyśmy tam jeszcze dłużej. 
 
Specialite de la maison były: pyszna ognista zupa z dyni, faszerowane papryki, domowa pizza z oryginalnej włoskiej mąki oraz własnej roboty chleb na zakwasie - to wszystko oczywiście zakrapiane niebiańskim winem ... no i rozmowy o ogrodach, podróżach, marzeniach - dobre towarzystwo ciężko jest zostawiać, szczególnie jak się mieszka tak daleko.  Dziękujemy Wam oraz Wojtkowi, który biedny pilnował Albercika podczas gdy 'dorośli' bawili się 'na mieście'. 




W pięknym ogrodzie Gabrieli i Bogdana kwiatów sporo, więc o tej porze roku można było poszabrować w nasionkach! Słoneczny dzień i lekki wiaterek świetnie je podsuszył, więc w ruch poszły koperty, etykiety, pisaki i zwinne palce Gabrieli. Teraz mamy sporo nasion i dodatkowo mam ich trochę z własnego ogrodu oraz mojego 'starego' ogrodu angielskiego w UK - tak więc i Wy kochane moje ogrodniczki i ogrodnicy je zbierajcie, abyśmy mogli się dzielić ...

 ...  ale o tym już wkrótce!



 
 
**********


Na koniec chciałam zaprosić wszystkich miłośników Świata Labiryntów  do głosowania w plebiscycie:

 




 I do wzięcia udziału w  HELLOWEEN ZE ŚWIATEM LABIRYNTÓW



 
Pozdrawiam ciepło!





czwartek, 27 września 2012

Były wakacje ... PART ONE





Nasze długo wyczekiwane wakacje dobiegły końca ... 9-cio godzinna podróż non-stop z okolic Wieliczki na Kaszuby zakończyła się obolałą pupą i samochodo-wstrętem na kilka tygodni. Ale było warto!!!

Najpierw odbyliśy dwudniową wizytę w rodzinnych stronach rodziców mojego Taty (czyli oczywiście dziadków) w Sandomierzu, Dwikozach i Mokoszynie. Ostatnim razem byłam tu z Babcią Heleną w 1988 roku, więc przyjazd w stare, znajome strony był dla mnie dużym przeżyciem. W Dwikozach nadal mieszka Ciocia Marysia (siostra ukochanego Dziadka Józefa), która pomimo sędziwego wieku (90 lat) jest poprostu niesamowita!!! Trudno powiedzieć, żeby od mojej ostatniej wizyty wogóle się zmieniła - nadal promieniuje radością, pięknem i ma super sylwetkę - ha ha wygląda na to, że mam świetne geny ( tylko muszę popracować nad tą sylwetką :) ). Ciocia Marysia i ja mogłybyśmy rozmawiać przez dwa tygodnie bez przerwy - uwielbiam ją.  Ma w zanadrzu masę ciekawych rodzinnych opowieści!
 
 
 





Po krótkiej wizycie w rodzinnych stronach dziadków pojechaliśmy do samego Nowego Łupkowa. Z tej podróży najbardziej zapamiętałam korki w Radomiu i przerażające, ogromne - naprawdę zbyt wielkie - pędy dziwolągów o nazwie  Barszcz Mantegazziego (barszcz kaukaski, barszcz mantegazyjski) czyli Heracleum mantegazzianum. Tak, tak wiem - słyszałam już całą historię: czemu tu są i że to nie jest koniec świata - ale ja dotychczas widziałam je w jednym lub dwóch egzemplarzach w jakimś ogrodzie i tyle - a tu całe pola, zbocza drogi - szok.
 
Ale w Bieszcadach prawdziwy raj - to jest miejsce dla mnie: spokojnie, dziko, przerażająco pięknie. Moje pojęcie 'zadupia' zmieniło swój wymiar - w porównaiu z okolicami Nowego Łupkowa mój las na Kaszubach to Nowy Jork! Gościliśmy tu u Cioci i Wujka, którzy szczęśliwie uciekli z Warszawy i teraz mieszkają wśród łagodnych gór Beskidu Niskiego, niedzwiedzi i wilków. Szacun!
 
 


 
 



U Wujka i Cioci prawdziwa sielanka: pieski, zielona soczysta trawka, pyszne jedzenie ... dodatkowo wiele atrakcji turystycznych. Pierwszego dnia 'skoczyliśmy' na Słowację do miasteczka Medzilaborce a tu proszę - wśród ślicznych tradycyjnych cerkwi i kościołów stoi ogromne muzeum poświęcone ikonie pop-art'u czyli Muzeum Sztuki Nowoczesnej Andy Warhola. Super! Dodatkowo w lokalnym hotelu posmakowaliśmy słowackiej kuchni oraz piwa. To wszystko 'polukrowane' przepięknymi widokami na otaczającą nas ze wszystkich stron soczystą przyrodę.







Następnego dnia pojechaliśmy w przeciwną stronę. Wycieczka była urozmaicona ... od zaczarowanych cerkiew i urokliwych cmentarzy takich jak poniższa Cerkiew greckokatolicka pw. Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja w Smolniku nad Osławą, w której obecnie prowadzone są prace remontowe dachu ...






... po bardziej oryginalne atrakcje, takie jak położona w pięknej okolicy Zagroda Chryszczata. Oto co piszę się o tym miejscu w przewodniku : 
 
              (...)  miejsce z prawdziwym bieszczadzkim klimatem. Noclegi w przytulnie urządzonych pokojach oraz celach więziennych - do wyboru. Cele surowe - jak być powinno - ale za to tańsze - mogą stanowić nielada atrakcję dla miłosników przygód. Surowy, oryginalny wystrój i bijący "chłód więzienia" powinny przypaść do gustu prawdziwym bieszczadzkim łazikom.



 
 
 
Na szczęsie w Łupkowie mieliśmy bardzo wygodne łóżka i obeszło się też bez "chłodu więzienia", ponieważ Ciocia  zaprojektowała sobie w kuchni tradycyjny piec, który ogrzewał wspaniale wszystkie pomieszczenia. Piec, oczywiście na drewno, był wielofunkcyjny jak na tradycyjny piec przystało: oprócz wypiekania i gotowania suszy się tu grzyby, zioła, warzywa ... wiszą kiełbasy, szynki itd. Ciocia pochodzi z tych stron, więc świetnie wie jak żyć z daleka od miasta i cywilizacji - najchętniej chodziłabym za nią z notesem bo zapamiętać te wszystkie mądrości jest trudno - ale w epoce internetu mogę ją spokojnie nękać emailami. 
 
 
 



Kilka kroków za domem 'wujków' zamieszkały sobie bobry, które dla nas są niebywałą atrakcją. W Anglii jest ich bardzo mało. Andrew i Albert w towarzystwie piesków: Gaborka oraz Klawego podglądali zbudowane przez bobry tamy i bardzo się dziwowali.  Przyszłym razem chłopaki chcą zrobić sobie szałas i siedzieć cichutko, coby faktycznie spokojnie obserwować te niesamowite zwierzęta przy pracy. Dodatkowo mają nadzieję spotkać misia - bynajmniej nie Puchatka ...






Tak więc serdecznie dziękujemy Cioci i Wujkowi za te kilka dni. Mieszkacie w przecudnym miejscu i jesteście prawdziwą inspiracją.   Ściskamy również Gaborka (poniżej) i Klawego, który jest tak szybki, że trudno mu wogóle zrobić zdjęcie!!! Do zobaczenia! Dbajcie o małą daglezję!
 




środa, 12 września 2012

DALIOWE opowiastki, jagodowe friandsy i super zdrowy JARMUŻ



Mój dziadek Józef nie uprawiał dalii w swoim ogrodzie, więc nie mam żadnych wspomnień z dzieciństwa z nimi związanych. Później - w szkole średniej, zajmowaliśmy się wyniosłymi sprawami: dendrologią, rewaloryzacją starych parków i kreśleniem szczegółowych planów budowy altanki czy pergoli – nadal nikt nie wspomniał o daliach. Po maturze było stypendium i wyjazd do Anglii – przez kilka pierwszych lat chłonęłam wszystko związane z nowym krajem: ogrody, rośliny, historię i ludzi – w pędzie fascynacji nie zauważyłam tych pięknych kwiatów (chociaż w ogrodach przy Hever Castle, gdzie odbyłam pierwsze praktyki, była ogromna kilkudziesięciu metrowa rabata poświęcona tylko i wyłącznie daliom!). Następnym krokiem była Irlandia, której klimat nie sprzyja zbytnio uprawie tych ciepłolubnych przybyszów z ameryki południowej – a więc nadal zero dalii w moim życiu. Ale w roku 2001 wróciliśmy do Anglii i ja rozpoczęłam pracę w ogrodach już jako samodzielny ogrodnik starszy – i wtedy to się właśnie stało. Miałam pod opieką kilka bardzo tradycyjnych ogrodów angielskich – były w nich ogrody kuchenne, a więc szansa na uprawę kwiatów ciętych ... coś dla mnie!






Akurat w tym samym czasie dalie powracały do łask na półwyspie więc w katalogach i centrach ogrodniczych był coraz większy wybór wśród odmian ... no, i zaczęło się. Na początku mała kolokacja ulubionych kolorów i kształtów kwiatów, a potem co wiosny więcej i więcej roślin z własnej rozsady plus dokupione rarytasy. Teraz bez dalii nie mogę żyć. Nie sadzę ich na rabatach ozdobnych ani w donicach czy skrzyniach balkonowych - tylko w ogrodzie użytkowym – głównie do cięcia do wazonu, na bukiety. Wybieram wysokie odmiany o kaktusowych lub pomponowych kwiatach, kolory mocne. W tym roku posadziłam moje dalie w nieprzygotowanej wcześniej części ogrodu i niestety biedaczki się pochorowały. Generalnie podłoże okazało się dla nich zbyt mokre i ciężkie, w rezultacie dalie wyrosły tyko do połowy normalnej wielkości i kwitły o połowę mniej. Na szczęście nie zgniły, więc mogę je spokojnie wykopać i zachować na przyszły sezon – wiosną znowu rozmnożę dalie z sadzonek i przyszłego lata wypełnię nimi rabaty w warzywniku.



Z tego co widzę w przydomowych ogródkach i zagrodach, sadzone na rabatach też wyglądają super – ale tylko w dużych grupach! Na zdjęciach jest ogródek moich sąsiadów Asi i Jurka – duża rabata w warzywniku składa się tylko z dalii i mieczyków – wygląda świetnie, robi wrażenie. Wszystko wiejsko-sielsko pomieszane, poplątane ... nieważne jaka odmiana, całość wygląda niesamowicie ... szczególnie w promieniach zachodzącego słońca na tle seledynowego domu właścicieli. Posadzone sporadycznie wśród niskich i rzadko rozstawionych roślin jednorocznych nie wyglądają ciekawie – trzeba troszkę pokombinować i pomyśleć zanim urządzimy rabaty sezonowe z daliami.





Jesienią powinniśmy już raczej myśleć o ich wykopaniu i przechowaniu przez zimę, do kolejnego sezonu. Pierwsze mroźne dni czy noce ‘zetną’ kwiaty i ‘rozpuszczą’ liście – to jest najlepszy moment aby chwycić za szpadel lub widełki i delikatnie wykopać karpy dalii.  Oto mój przepis na sukces:

•    Przed wykopaniem dalii przycinamy ich pędy na około 10 – 15cm nad ziemią.

•    Podważamy karpy jednocześnie pociągając za pozostałości obciętych pędów do góry i wyjmujemy. Każdą odmianę  podpisujemy!

•    Potrząsając pozbywamy się gleby – jak najdokładniej!

•    We wcześniej przygotowanej skrzynce plastikowej, drewnianej lub kartonowej stawiamy karpy dalii ‘do góry nogami’ na pędach. Tak zostawiamy je do całkowitego wyschnięcia gleby pozostałej pomiędzy bulwami.

•    Po kilku tygodniach dokładnie oczyszczamy bulwy. Mniej gleby i brudu dookoła bulw – mniejsza szansa na zachorowanie i gnicie podczas zimowania. Ja do tej czynności używam drewnianego patyczka – zostawiam tylko tyle gleby, żeby bulwy się nie ‘rozleciały’. Nigdy nie czyścimy bulw za pomocą wody!!! – im mniej wilgoci, tym lepiej.

•    Wkładamy ‘bulwami do dołu’ do skrzynek wypełnionych suchym piaskiem lub torfem i odstawiamy w chłodnym lecz niemroźnym miejscu aż do marca.W marcu zabieramy się za rozmnażanie i pędzenie dalii. Oby tylko przyszłe lato było cieplejsze i suchsze tu, na Kaszubach.



*************





FRIANDS’Y ... czyli babeczki leciutkie jak chmurka ...

Przepis pochodzi z malutkiej książeczki 101 CAKES & BAKES – BBC BOOKS, którą po prostu uwielbiam. Przygotowuję według niej ciasta, ciasteczka i puddingi od lat. Ale te babeczki, a raczej cytrynowo jagodowe friands’y to dla mnie prawdziwe number one. Pochodzą z Australii i zamiast tradycyjnej mąki zrobione są głównie z mielonych migdałów. Podobno w Sydney nie znajdziecie choć trochę szanującej się kawiarni, która nie serwowałaby friands’ów. Są pyszne i bardzo szybkie w wykonaniu. Spróbujcie koniecznie. Oto przepis na 6 sztuk:





Składniki:

100g masła plus do wysmarowania foremek
125g cukru pudru plus troszkę do posypania na końcu
25g mąki
85g mielonych migdałów
3 białka z jajek
Starta skórka z 1 cytryny
85g jagód lub borówki amerykańskiej




Wykonanie:

1.    Nagrzać piekarnik do 200oC i wysmarować masłem 6-cio otworową foremkę do mafinek (ja użyłam papierowych foremek ale tysiąc razy lepsze są metalowe). W garnuszku rozpuścić masło i odstawić do wystygnięcia.

2.    Przesiać cukier puder i mąkę do miski. Dodać mielone migdały i delikatnie palcami wymieszać. W innej miseczce ubić białka na prawie sztywną pianę. W suchej mieszance zrobić palcami otwór i wlać pianę, dodać skórkę od cytryny. Delikatnie zamieszać dodając masło. Ciasto powinno mieć konsystencję średnio-gęstej śmietany.

3.    Ciasto należy wlać do foremek (najlepiej zrobić to łyżką do zupy). Na górę wrzucić jagody i piec 15-20 min. aż będą złotawego koloru. Po wyjęciu z piekarnika pozostawić na 5 min i wyjąć z foremek. Po ostudzeniu serwować posypane cukrem pudrem. Smacznego!





***********





Jesienią krajobraz naszego warzywnika zmienia się. Rzodkiewki i sałaty odchodzą w zapomnienie, a na plan pierwszy wkraczają jesienno-zimowe piękności. To samo dzieje się w kuchni. Na menu pojawiają się już pierwsze dynie, kukurydza, szpinak, burak liściowy  i oczywiście cudnie rozczochrana jarmuż.





Jarmuż uprawiamy od bardzo bardzo dawna ... chyba od zawsze. Jej liście jemy w przeróżnych potrawach lub podziwiamy w jesienno-zimowych bukietach i kompozycjach kwiatowych. Mamy dwie odmiany: prastarą ‘Nero di Toscana’, którą można spokojnie jeść bez wcześniejszego mrożenia oraz ‘Redbor’ – z purpurowymi karbowanymi liśćmi. Oprócz swoich zalet kuchenno-bukieciarskich, jarmuż jest po prostu przepięknym dodatkiem do każdego warzywnika podczas mroźnych zimowych miesięcy. Jej oszronione lub zmrożone liście wyglądają bosko. Kto powiedział, że zimą warzywnik ma być pusty?



Najczęściej jemy jarmuż przyrządzony w bardzo prosty sposób. Zbieramy liście i wycinamy z nich pęd główny, który po ugotowaniu i tak może być nadal twardy i ciągnący. Po umyciu i wytarciu gotujemy liście na parze a potem mieszamy z masełkiem. Czasami dodajemy troszkę czosnku. Mniam pyszka ... jak mamy ochotę na coś innego to dodajemy ‘podarte’ liście do zup (świetnie smakuje w rosole) lub do potraw z makaronem. Na poniższej fotce jest makaron zrobiony ‘na szybko’ z jarmużem, liściowym buraczkeim, młodą kukurydzą i podsmażonym wcześniej chrupkim bekonem.






 No, a teraz zostawiamy warzywnik i las pod opieką Mamy i ... jedziemy na wakacje!!! Na wymarzoną wycieczkę po naszym kraju. Zajedziemy najpierw do Sandomierza – skąd pochodzą wspomniany wcześniej dziadek Józef i babcia Helena – byłam tam ostatnio w 1988 roku – strasznie dawno. Potem jedziemy do mojego prześwietnego wujka Edka do Łupkowa w Bieszczadach (jejku jak daleko!), a na koniec relaks w Rabce Zdrój.  Powinnam wrócić wypoczęta ...  piękna, młoda i gotowa przyjąć ‘na klatę’ jesień oraz zimę ... zobaczymy hmmm ... pozdrawiam i do następnego blogowania!

piątek, 7 września 2012

Zbieramy nasiona i ANDREW w przydrożnych chaszczach




Jestem wielką fanką samodzielnego rozmnażania roślin. Fascynuje mnie to, że z małej paczuszki nasion zebranych jesienią z ogrodu lub zaledwie jednej gałązki można mieć całą masę roślinek – i to często za parę groszy lub ładny uśmiech. Wystarczy poznać kilka tajników szkółkarskich i zaopatrzyć się minimalną ilość sprzętu (tacki, podłoże itd) i spokojnie można rozpocząć własną produkcję: od bratków i niezapominajek po wszelkie byliny, kwiaty cebulowe i krzewy (na drzewa trzeba straaaasznie długo czekać). Polecam rozmnażanie przez siew nasion – i  jeśli chcecie spróbować zebrać własne nasiona to teraz jest najlepszy na to czas.
 

 
 
 
Rozmnażanie i pielęgnacja własnych roślinek to niesamowita przyjemność – uprzedzam, że można nawet na tym punkcie zwariować. Coś o tym wiem. Kilka lat temu (zanim nie wpadłam na świetny pomysł przeprowadzek, rodzenia dzieci i budowy domu) mieszkaliśmy sobie spokojnie z Andrew i trzema cudnymi psiakami wśród angielskich pól, w sennym hrabstwie Northamptonshire. Czasami do okien zaglądały nam krowy ... czasmi warzywnik pustoszyły nasze ekologiczne prosiaki-uciekinierzy ... czasami rabaty ‘kosiły’ owce-włamywaczki itd itd. A w słodkim bujnym ogródku miałam szklarenkę, w której pracowałam przy rozmnażaniu roślin często przy biurowej lampce długo po północy. Jaki to był relaks ... i myślę, że takich podświetlonych szklarenek nocą jest o wiele wiele więcej. No ale dobrze - trochę się tu rozmarzyłam, a czas napisać coś konkretnego. A więc ...
 
 
 


Oto kilka zasad i prawd, o których trzeba pamietać zabierając się za zbieranie nasion z własnego ogrdu:
  • Jeśli roślina jest oznaczona symbolem F1 to znaczy, że jest ona sztucznie wyhodowana i jej nasiona nie nadaja się do ponownego wysiewu.
  • Zbieramy tylko suche i gotowe nasiona podczas suchych dni. Mokre nasiona zgniją, wcześniej wykiełkują i ogólnie nic z tego nie będzie.
  • Uwaga, żeby nie przegapić momentu gotowości nasion, ponieważ wiele roślin (np. mak, szałwia czy kleome) same się ich pozbywają. Złapmy szansę gdy szypułki są nadal pełne nasion.   
  • Zbieramy nasiona ze zdrowych, dorodnych i silnych egzemplarzy.
  • Zebrane nasiona oczyśćmy delikatnie w nie dmuchając. 
  • Po zbiorze dokładnie suszymy nasiona w ciepłym lecz wietrzonym miejscu, a następnie wkładamay do papierowych torebek lub kopert i dokładnie opisujemy.
  • Przechowujemy w ciemnym, chłodnym i suchym miejscu do następnej wiosny.
  • Pamiętamy o zasadzie zapylania i tworzenia się mieszańców (piszę o tym poniżej) - jeśli zależy nam na dokładym odtworzeniu cech rośliny matecznej to lepiej kupmy nasiona w sklepie.





Ogólnie kwiaty z mojej rabaty 'na kwiat cięty', jak i większość traw ozdobnych oraz warzyw (szczególnie fasoli i grochu) powinny zachować podobną charakterystykę do swoich 'rodziców'. Ale prawda jest taka, że rzadko udaje się otrzymać rośliny o dokładnie tych samych cechach w następnym pokoleniu. A wszystko za sprawą wszelakich brzęczących insektów, które zapylają roślinki umożliwiając im zapłodnienie i dalszą kontynuację gatunku. Raz są na tym kwiatku, później na tamtym i zaraz lecą na jeszcze inny - generalnie robią pyłkowe zamieszanie. Odmiana czerwona miesza się z odmianą białą i na wiosnę rośnie kwiat różowy ... ciężka sprawa. Oczywiście mieszają sie tylko rośliny tego samego gatunku, ale to wystarczy. Ja zbierając nasiona z kleome (mam 3 kolory: biały, różowy i karminowy) wiem, że na wiosnę wysieję przeważnie kwiaty różowe. Białą odmianę pewnie dokupię. Ale w przypadku szałwi nie jest tak źle, ponieważ mam tylko jedną szałwię - w przyszłym roku myślę, że będzie równiez niebieska. Mam 2 odmiany kosmosów, które kwitły w różnym czasie: odmiana Antiquity na początku lata, a teraz kwitnie odmiana biała Purity - tak więc będę zbierać z nich nasiona i może wyjdą całkiem fajne kolory. Tak właśnie trzeba kombinować, a w efekcie można wyhodować całkowicie nowe odmiany.
 
 

Jeszcze niedojrzałe nasiona kleome.

Nasiona kosmosu.

Szałwia powabna - gotowa do zbioru nasion.



Jekka McVicar również sama zbiera i sieje nasiona roślin w swoim ogrodzie - nie tylko ziół, ale wszystkich jednorocznych, dwuletnich, bylin, roślin cebulkowych i traw ozdobnych. Wydała na ten temat świetną i bardzo fachowo napisaną książkę: SEEDS - The Ultimate Guide to Growing Successfully from Seed. Polecam.



Jekka McVicar podczas wystawy Chelsea Flower Show 2012. Fot. K Bellingham


***************
 
 
Hello again from damp, but not entirely dreary Kashubia. Thankfully things picked up a bit weather wise and not all was lost in the veg garden, however the cabbage white butterflies probably did rather better!
 
 
 
It is worth a mention how much wonderful, tasty and FREE produce can be gathered from nature at this time of the year. Obviously wild mushrooms have been bountiful, especially here in our woods - however the prized borovik seem very scarce - does anyone know why? ... or am I just not getting up early enough ...
 
A firm favorite of mine are the humble elderberry - not only does it make one of the finest wines (or nalevkas) but a fantastic syrup for the winter months to come. Along with rose hips, crab apples, blackberry and mirabelkas ... there really is no excuse not to get the boots out and get bottling. Happy foraging!!! A x
 
 


Kitty and Mum made some gorgeous Elderberry Syrup with all sort of spices, HERE is the recipe.


 
 
Podczas gdy Andrew zrywał owoce czarnego bzu ja zawisłam na długich pędach chmielu zwyczajnego. Uwielbiam tę roślinę ze względu na śliczne szyszeczki zdobiące żeńskie egzemplarze. Kiedyś mieszkałam w hrabstwie Kent, gdzie chmiel nadal rośnie na każdym skrawku pola - a na jesień każda szanująca się gospodyni rozwiesza zrobione z niego girlandy pod kuchennym sufitem lub nad piecem. Chmiel cudnie pachnie i wygląda bardzo sielsko - przytulnie - domowo.
 
 



Nie miałam chmielu zbyt dużo, więc zamiast girland postanowiłam zrobić prosty wiejski wianek. Na polanie za domem narwałam kwitnących źdźbeł śmiałka a w lesie zdobyłam kilka gałązek brzozy. Szybko uwiłam wianuszek, który teraz zdobi grubą dębową belkę podtrzymującą sufit w kuchni. Chmiel świetnie zasycha. Powisi sobie do świąt ...



 
 
Troszke więcej o tych przydrożnych cudach możecie poczytać jeszcze TU